Grenlandia 2010


Idź do treści

Menu główne:


Relacja


Dzień 1 - 29.06.2010 wtorek

Ok. 9.00 pakujemy się w samochód i A4-ką jedziemy do Krakowa na lotnisko Balice ok. 12.00, wszelkie konieczne odprawy i obawa czy nasz bagaż nie jest zbyt ciężki ,ale miłe Panie pozwalają nam łączyć bagaż główny z podręcznym tak by razem nie było więcej niż 30 kg. Wrócimy do tego tematu w dalszej części. Niestety po przejściu odprawy bezpieczeństwa okazuje się, że nasz samolot ma godzinne opóźnienie z powodu tłoku w przestrzeni powietrznej. Część z nas to nałogowi palacze, a po odprawie bezpieczeństwa nie ma już wydzielonych miejsc dla palaczy więc nerwowo dreptamy w miejscu. Jakoś sobie radzimy, czyli opuszczamy strefę by zapalić na zewnątrz i ponownie przechodzimy przez kontrolę bezpieczeństwa.
W Kopenhadze lądujemy ok. 16.30 na terminalu nr 2, następnie bezpłatnym autobusem (znamy go z wcześniejszych lotów na Islandię) jedziemy na terminal nr 1 by mieć jak najbliżej do hostelu w którym mamy zarezerwowany nocleg. Do hostelu docieramy pieszo (ok. 2 km.) i tam okazuje się ,że nie ma nas na liście gości, a my nie wydrukowaliśmy potwierdzenia rezerwacji. Jednak po cudownym odświeżeniu pamięci właściciela dostajemy swoje cztery kąty. Na cztery osoby dostajemy 5 osobowy pokój z zastrzeżeniem, że jeżeli trafi się dodatkowy gość to go do nas dokwaterują. Standard hostelu jest mocno nisko budżetowy, duże nawet 10 osobowe pokoje z piętrowymi łóżkami. Na dole świetlico-jadalnia oraz kuchnia z wyposażeniem .Po szybkich zakupach w pobliskim markecie przygotowujemy sobie kolację, oglądamy mecz na mundialu i udajemy się na odpoczynek. Na szczęście nikogo nam nie dokwaterowali.

Dzień 2 - 30.06.2010 środa

Rano szybka toaleta, jeszcze szybsze śniadanko i meldujemy się w terminalu 2 ok.7.00 Podgrupa Częstochowska już na nas czeka i ustawiamy się do odprawy. Obsługa przewoźnika tym razem jest mniej przyjemna i zaleca nam przepakować bagaże tak by główny miał 20 kg , a podręczny 8 kg (nie interesuje ją inny układ np. główny 22 kg ,a podręczny 3 kg co przecież daje razem 25 kg). W kolejce do odprawy zamieniamy kilka słów z drugą polską ekipą z wyprawy Grenlandia 2010. Z tego miejsca serdecznie pozdrawiamy.
J Po 4,5 godzinnym locie ok. 9:40 miejscowego czasu lądujemy w Kangerlussuaq, miejscowości która jest głównym węzłem komunikacyjnym Grenlandii z resztą świata. Miny mamy nietęgie bo jest mgła i pada deszcz a nie zamawialiśmy takiej pogody. Po wyjściu z lotniska „grupa rozpoznawcza” udaje się w teren celem wynajęcia samochodu, który zawiezie nas na skraj lądolodu czyli Ice Cup 660.
Poszukiwania nie dają jednak efektu, a zaczepiani kierowcy coś mętnie tłumaczą ,że nie mogą, że nie da rady itd. (potem okazało się dlaczego). Jesteśmy zmuszeni negocjować z biurem podróży , które w swej ofercie posiada propozycję wycieczki w to samo miejsce w cenie 550 DKK od osoby. I tak przed wyjazdem na Grenlandię oferowali oni przewóz w jedna stronę za 2400 DKK co dało kwotę ok. 340 DKK na osobę, ale trzeba było to zarezerwować i zaliczkować. Myśleliśmy, że uda się załatwić coś taniej na miejscu, jednak ostatecznie musimy skorzystać z oferty biura. Pierwotnie dostajemy jednak propozycję przewozu według ceny wycieczki z katalogu. Po dłuższych negocjacjach z argumentami, że interesuje nas tylko jazda w jedną stronę przy okazji innej wycieczki… biuro proponuje 3200 DKK za komplet czyli 457 DKK od osoby. Chociaż tyle nasze. W międzyczasie pogoda znacznie się poprawia ku uciesze wszystkich. Mamy chwilę jeszcze więc optymalizujemy zawartość plecaków, zostawiając część zbędnego ekwipunku w lotniskowej przechowalni bagażu oraz uzupełniając o podstawowe artykuły żywnościowe nabyte w miejscowym supermarkecie. O 13.00 ładujemy się do czegoś co kiedyś w Polsce nazywało się osinobusem czyli przedział pasażerski zamontowany na ciężarówkę o ogromnych kołach w tym przypadku marki Mercedes.



Drogę do Ice Cup Point 660 okrasza nam kierowca opowieściami co to widać i z lewa i z prawa przetykając prezentację anegdotami. Mniej więcej w połowie drogi dowiadujemy się dlaczego nie było możliwe zorganizowanie transportu we własnym zakresie. Dalsza jazda jest możliwa po otwarciu szlabanu, nad którym kontrolę sprawuje…. miejscowe biuro turystyczne, zatem stało się jasne zachowanie zaczepianych kierowców, którzy nam mówili że nie mogą nas tam zawieźć. Po 2 godzinach jazdy (ok.40 km.) docieramy do Ice Cup Point 660. Pierwsze ochy i achy, pierwsze zdjęcia krainy lodu, żegnamy się z kierowcą i robimy przerwę na pyszną polską konserwę (to pierwszy dzień więc konserwy jeszcze smakują). Po posileniu udajemy się w drogę , oczywiście pieszo. Ze względu na fakt , że jesteśmy w podróży od wczesnego ranka przewidujemy na dziś trasę o długości ok. 7-8 km. Tak też się stało i pod wieczór szukamy miejsca na obóz i tu niespodzianka , mimo że na Grenlandii można teoretycznie rozbić się wszędzie to znalezienie płaskiego nie porośniętego miejsca na rozbicie dwóch namiotów okazuje się problemem. Wreszcie znajdujemy takie miejsce i po kolacji udajemy się na zasłużony odpoczynek przy pięknym, mocnym Grenlandzkim słońcu.
Jesteśmy w takim momencie naszej podróży , że nie mamy dostępu do cywilizacji więc odświeżamy nasze grzeszne ciała za pomocą chusteczek do pielęgnacji dzieci, które w tych warunkach spisują się znakomicie.

Dzień 3 - 01.07.2010 czwartek

Po porannej toalecie i śniadanku ruszamy w dalszą drogę. Dziś mamy pokonać ok. 18 km. Plecaki stają się coraz cięższe, ale dajemy radę. Po kilku godzinach marszu zatrzymujemy się na obiad na brzegu przepięknego jeziora (tego dnia w karcie było spaghetti bolognese, oczywiście przywiezione z Polski (bez sensu)). I tu uwaga ok. 1 km przed tym jeziorem jest ostatni strumień z którego można bezpiecznie pić wodę. Forsowny kilkukilometrowy marsz obok lodowca Russel-a i docieramy na nocleg. Ponownie znalezienie miejsca do rozbicia dwóch namiotów znów rodzi problemy, ale ostatecznie udaje się. Problemem znacznie większym jest znalezienie wody pitnej. Odważni decydują się na skonsumowanie po przegotowaniu nieznacznej ilości wody z jeziora. Nieciekawy smak zabijamy oranżadą w proszku, sensacji zdrowotnych nie zaobserwowaliśmy jednak nie polecamy. Toaleta, kolacja i spać. Tylko Michał boso udał się gdzieś w poszukiwaniu wody zdatnej do picia – czy to już były oznaki obłędu spowodowanego pragnieniem?

Dzień 4 - 02.07.2010 piątek

Jest problem z wodą i zaczynamy dziwnie na siebie patrzeć…
Kilka kilometrów przed celem naszego marszu odpoczywamy przy pięknym jeziorku z czystą i bardzo zimną wodą. Okazuje się ,że zimna Grenlandzka woda jest zbawienna dla naszych zmęczonych nóg więc brodzimy sobie małą chwilkę i delikatnie kosztujemy kryształowej wody. Wędrujemy do Kangerlussuaq i wreszcie po wyczerpującym marszu tam docieramy. Oczywiście pierwszym miejscem jakie odwiedzamy jest miejscowy sklep i ta jego część, która obfituje w płyny rzecz jasna. Nawadniamy się intensywnie delektując się każdym kolejnym łykiem. Popołudniem kwaterujemy na polu namiotowym Polar Lodge w cenie 75 DKK za osobę z dostępem do prysznica. Tutaj dajemy troszkę wolności dla „taty i mamy” (spirytus i woda) bo jutro lecimy dalej. Wymieniamy też doświadczenia z poznaną na campingu grupą turystów z Czech.

Dzień 5 - 03.07.2010 sobota

Rano szybkie śniadanko i biegniemy 200 m do lotniska. Startujemy o 10.10 i już
o 10.40 lądujemy w Sisimiucie. Mamy cały dzień na podziwianie tego miasteczka, bo o 21.00 odpływamy statkiem do Illulisatu. W Sisimiucie poznajemy uroki Grenlandzkiej życzliwości i gościnności. W trakcie obchodu miejscowości zaczepia nas miejscowy myśliwy. Zaprasza do domu na kawę, pokazuje zdjęcia, trofea. Kiedy odwozi nas na miejsce gdzie stacjonowaliśmy proponuje jeszcze mały rejsik swoją łódką. Chętnie korzystamy i po półgodzinnym szaleństwie po zatoce trafiamy do urokliwej osady rybacko - myśliwskiej Wszystko to oczywiście bezinteresownie.



O 21.00 okrętujemy się na statek Sarfak Ittuk grenlandzkich linii Arctic Umiaq Line. Na statku mimo ,że kupowaliśmy bilety razem, każdy z nas dostaje „kuszetkę” w innej części statku. Miejscówki są przydzielane bezpośrednio przed wejściem na pokład. Kupowaliśmy oczywiście najtańsze miejsca więc wiedzieliśmy ,że nasze „apartamenty” będą podobne do polskich kuszetek, ale fakt ,że przy takim braku intymności zakwaterowano każdego z nas w innej kuszetce nieco nas oburzył. Mimo interwencji u szefa kwaterunku nic nie wskóraliśmy. Tutaj niestety odczuliśmy nutkę złośliwości ze strony obsługi ponieważ każdy z nas miał wkoło siebie wiele wolnych kuszetek aż do portu docelowego. Oprócz zamieszania z miejscami należy powiedzieć ,że statek jest przestronny, ma czyste toalety i prysznice ,salę telewizyjną , świetlicę i restaurację w której można zjeść śniadanie i obiad w cenie ok. 60 DKK od osoby za jeden posiłek Posiłki podawane są w formie bufetu szwedzkiego.



W czasie rejsu poznajemy typowego Innuitę (już po kilkunastu Tuborgach) ,który opowiada ,że jest mistrzem powożenia psich zaprzęgów, pokazuje i podarowuje nam gazetę w której jest na pierwszej stronie, trzymając w ręku dyplom i medal. Po powrocie Do kraju sprawdzamy w necie i okazuje się , że facet na zdjęciu w gazecie zakończył właśnie … kurs operatorów maszyn budowlanych…?!?!

Dzień 6 - 04.07.2010 niedziela

Ok. 7.30 zawijamy do portu w Aasiat (co ciekawe w każdym porcie przy nabrzeżu czeka ambulans), tam wysiada nasz kolega z gazety i płyniemy dalej, do Ilulisatu. Po drodze możemy już podziwiać góry lodowe ,ale jest to tylko przedsmak tego co zaplanowaliśmy na wieczór. Planowo ok. godz. 13.00 dobijamy do nabrzeża w Illulisacie. W porcie dowiadujemy się ,że pole namiotowe mieści się na samym końcu miasteczka na starym lądowisku dla helikopterów w odległości ok. 3 km. I to niestety cały czas pod górę. Na campingu dowiadujemy się z zawieszonej informacji że biuro znajduje się… w miasteczku
LDelegacja wraca załatwić formalności, reszta organizuje bytowsko. Widoki rekompensują nam duży wysiłek. Z namiotów mamy widok na Icefiord wpisany na listę dziedzictwa ludzkości UNESCO. Ilulisat to 6-tysięczne , malowniczo położone miasteczko w którym jest wszystko co potrzebne do normalnego życia. Są trzy markety typu Biedronka, jest Jysk , sklep RTV ,szpital (głównie psychiatryczny!), adwokat oraz kilka barów, kawiarni i restauracji.



Dużym zaskoczeniem może być dość duża ilość samochodów prywatnych oraz taksówek (zważywszy, że na Grenlandii praktycznie nie da się wyjechać poza miasto bo … nie ma dróg). Taksówek jeździ tam wg szacunkowych wyliczeń kilkadziesiąt. I kursują non-stop. Jednak zauważamy ,że miejscowi bardzo chętnie korzystają z tej formy przemieszczania się (mimo ,że nie jest to tanie), a wynika to być może z sporej różnicy wzniesień na których usytuowane jest miasteczko. Po rozłożeniu obozu udajemy się na pierwsze zwiedzanie okolicy, potem mamy wykupioną wcześniej wycieczkę na góry lodowe, która rozpoczyna się o godz.22.00.
Przed wyjazdem czytaliśmy w necie, że najbardziej atrakcyjne są wycieczki o 24.00 i jest to jedna z niewielu informacji, która potwierdziła się w 100%. Wypływamy niewielkim stateczkiem o 22.00, ale cała wycieczka kończy się ok. 1.30 a widoki , no cóż zobaczcie sami w galerii choć zdjęcia oddają może 50% tego co widzieliśmy w realu. Koszt wycieczki to 500 DKK i zamawialiśmy ją przed wyjazdem z Polski. Wrażenia są nie do opisania.

Dzień 7 - 05.07.2010 poniedziałek

Zwiedzamy okolicę i rozpoznajemy możliwości wędkowania. Nikt z nas nie jest profesjonalnym wędkarzem, więc przed wyjazdem zleciliśmy „panu” w sklepie wędkarskim przygotowanie sprzętu na dorsza. Całkowity koszt sprzętu to 215,00 PLN. I jak się okazało to wystarczy. W tym dniu złowiliśmy 18 dorszy o wadze od 1 do 3 kg. (i oczywiście 4 niejadalne ale za to bardzo piękne diabły morskie złowione przez Macieja).



Po udanych łowach nabywamy w tutejszej Biedronce mąkę, olej i w kuchni naszego pola namiotowego przygotowujemy wyśmienitą kolację, a do kolacji oczywiście „tata z mamą” na lepsze trawienie.

Dzień 8 - 06.07.2010 wtorek

Dziś odwiedzamy muzeum regionalne. I co rzadko się zdarza, jesteśmy zachwyceni, za kwotę 35 DKK poznajemy historię tego miejsca wraz ze zdjęciami, filmami i ekspozycją skór oraz sprzętów używanych przez praprzodków obecnych mieszkańców Ilulisatu.



Po zwiedzeniu muzeum udajemy się znów na wybrzeże gdzie w promieniach słońca opalamy się i łowimy ryby. Wybitnie wypoczynkowy dzień. Piękna pogoda która towarzyszy nam od początku pobytu.

Dzień 9 - 07.07.2010 środa

W okolicy naszego pola namiotowego są trzy szlaki :czerwony, żółty i niebieski .Dziś postanawiamy przejść te trasy a doznania są imponujące, oglądać Icefiord z tak różnych perspektyw – bezcenne. Obok naszych namiotów łączą się wszystkie te szlaki, mamy więc pełny przegląd turystów przyjeżdżających w te okolice. Jak wszędzie tak i na Grenlandii najwięcej jest Niemców, ale spotkaliśmy też dwóch Rosjan i 10 osobową wycieczkę z Czech. Zaznaczyć trzeba ,że ilość turystów jest znacznie mniejsza niż w innych krajach.
Opowiadając o Grenlandii nie sposób nie wspomnieć o psach. Jest ich tu prawdopodobnie więcej niz mieszkańców. W sezonie letnim bytuja na ogromnych placach bedących swego rodzaju przechowalniami w oczekiwaniu na sezon zimowy kiedy to sa niezbędne w komunikacji.



Wieczorem mamy zarezerwowany stolik w restauracji, która oferuje Greenland Buffet. Cena za kolację to 240 DKK. Było warto, skosztowaliśmy wiele miejscowych specjałów: woła piżmowego ,renifera, fokę, wieloryba, halibuta, krewetki. To wszystko przygotowane na kilka sposobów i pięknie podane. Do tego zamówiliśmy miejscowe piwo w cenie 54,00 DKK.



Na deser zamówiliśmy coś co każdy odwiedzający Grenlandię ma obowiązek zamówić – Greenland Cafe. Przygotowanie kawy odbywa się w obecności konsumenta i wygląda tak ,że piękna barmanka zaprasza nas do baru i rozpoczyna pokaz , do wielkiego kielicha wlewa whisky potem likier, kawę ,bitą śmietanę następnie płonący likier i to wszystko posypuje czekoladą. Czynowości te opisuje nawiązując do tradycji rybołówstwa, myślistwa i hartu ducha Grenlandczyków. Kawa jest pyszna i droga (140 DKK) ,a jest to efektem bardzo drogiego alkoholu. Po kolacji udajemy się do namiotów by tam posiedzieć przy „tacie z mamą”. W związku z tym ,że słoneczko świeci całą dobę non stop to kładziemy się spać 2-3 w nocy , a wstajemy 10-12

Dzień 10 - 08.07.2010 czwartek

Ten dzień w dużej części poświęcamy na poszukiwanie pamiątek. Jest zaledwie kilka sklepików które oferują wyroby tutejszych rzemieślników, a ceny są bardzo wysokie i tak np. kapcie z foki obszyte lisem polarnym ok. 600 DKK , czapka z foki obszyta lisem polarnym ok.850 DKK , t-schirty z napisem ok.150 DKK , breloczki , magnesy i inne drobiazgi od 25 do 45 DKK. W tym miejscu chcę uspokoić ekologów. Wyroby ze skór zwierzęcych pochodzą wyłącznie ze zwierząt upolowanych w celach konsumpcyjnych dlatego jest tak mały wybór, a ceny bardzo wysokie. Po udanych zakupach udajemy się oczywiście nad ocean i plażujemy na ciepłych skałach oraz łowimy ryby. W drodze powrotnej do obozu wstępujemy do „Biedronki” po podstawowe produkty i … inne podstawowe produkty (wczoraj skończył się tata). Mieszkańcy Grenlandii spożywają dość dużo alkoholu, ale prawie wyłącznie pod postacią piwa i wina (piwo w cenie 18 DKK za 0,3l wino od 80 DKK za 0,75l). Wódka, dostępna w kilku rodzajach jest bardzo droga. My wybieramy grenlandzką wódkę o nazwie SIKU, która według informacji uzyskanej od sprzedawcy robiona jest w Holandii, na wodzie z grenlandzkiego lodowca. Cena za 0.7l to jedyne 500 DKK. Sprzedawca długo przeprasza nas za tak wysoką cenę i tłumaczy nam, że to nie jego wina, że to państwo nałożyło tak wysokie podatki. Wyraźnie był zestresowany ta transakcją. Wieczorem przy smażonym dorszu kosztujemy to grenlandzkie cudo i …zaskoczenie wódeczka jest bardzo łagodna i w zasadzie nie wymaga popijania, ale niestety obliczyliśmy ,że jeden kieliszek to koszt ok. 9 PLN więc smakowaliśmy ja z tym większym szacunkiem.

Dzień 11 - 09.07.2010 piątek

To już ostatni dzień na Grenlandii. Po śniadaniu zwijamy obóz i schodzimy do Biedronki po ostatnie drobne zakupy oraz celem zwrotu pustych butelek. Na Grenlandii prawie wszystkie butelki są z kaucją w wysokości 2 DKK (wszystkie napoje i piwo) i nie ma większych butelek jak 0,3l. Samolot powrotny mamy o 16.00 więc wsiadamy w taksówkę i jedziemy na lotnisko. Droga na lotnisko jest kręta i prowadzi cały czas pod górę więc nie zdecydowaliśmy się na pokonanie jej pieszo (ok.5 km). Koszt taksówki to ok. 100 DKK. Na lotnisku jesteśmy o 14.00 i dowiadujemy się ,że nasz samolot jest odwołany. Wszystko jednak dobrze się skończyło bo Pani zaproponowała nam lot o 15.00 z międzylądowaniem w Aasiat. W Kangerulsuaq lądujemy ok.17.00 , a samolot do Kopenhagi mamy o 20.30. Samolot którym mamy lecieć do Kopenhagi już czeka. Na lotnisku w Kangerulsuaq przyjmujemy obiad (dowolna ilość tuszki z kurczaka, ziemniaki i surówka) w cenie 60 DKK. Odprawa bezpieczeństwa, strefa wolnocłowa ,a tu wódka SIKU 1,0 litr w cenie 200 DKK !!! (w sklepie 0,7 l -500 DKK). Wsiadamy do samolotu i z niewiadomych względów odlatujemy z 30 min. opóźnieniem. Jest to o tyle istotne dla nas, że mamy przesiadkę w Kopenhadze i możemy nie zdążyć na następny samolot. Teraz podziwiamy piękne widoki z okien samolotu, dostajemy dość przyzwoite jedzenie i nadrabiamy braki snu.

Dzień 12 - 10.07.2010 sobota

Niestety samolot nie nadrobił po drodze opóźnienia i brakło nam 10 min. by dotrzeć do odprawy bagażowej do Krakowa. Podgrupa Częstochowska jest w lepszej sytuacji bo ma samolot o 21.00 do Warszawy i cały dzień na spacer po Kopenhadze. Nasza podgrupa miała przygotowany plan awaryjny i przystąpiliśmy do realizacji. Kolejką pojechaliśmy na Central Station , a tam zakupiliśmy bilety do Berlina z przesiadką w Hamburgu. Sympatyczny kasjer prawdopodobnie się pomylił i sprzedał nam miejscówki na poniedziałek (jest sobota). Po wejściu do pociągu koczujemy 4,5 godziny na korytarzu. Pociąg ma opóźnienie i ledwie dajemy radę przesiąść się w Hamburgu na pociąg do Berlina.



Tu też nie mamy miejscówek ,ale nie ma dużo pasażerów, a do Berlina nie ma żadnych przystanków wiec Pani konduktor pozwala nam zająć wolne miejsca Z zawrotną jak dla nas prędkością 180-220 km/h docieramy do Berlina ok. godz. 16.00. Dalej kolejką podmiejską wyjeżdżamy poza centrum Berlina i czekamy na kierowcę ,który ma po nas przyjechać. O 19.00 pakujemy się do auta i udajemy się w drogę. Ok. 23.00 jesteśmy w domu.

Home, sweet home….


Powrót do treści | Wróć do menu głównego